Rafał Gan-Ganowicz. Chciał z bronią w ręku walczyć z komunizmem

Jakub Szczepański
Rafał Gan-Ganowicz podczas wojny w Jemenie.
Rafał Gan-Ganowicz podczas wojny w Jemenie. archiwum
W 1945 r. Rafał Gan-Ganowicz widział, jak ubecy zrzucają ze schodów kalekiego byłego akowca. To właśnie wtedy miał wypowiedzieć swą prywatną wojnę komunizmowi.

Czuć było od niego wojskowy dryg: proste plecy, włosy zawsze ostrzyżone na krótko, dla higieny. Co charakterystyczne - po bokach krócej. Zawsze czyste buty, na przegubie zegarek. Dlaczego akurat czasomierz? Bo spóźnianie się było dla Rafała Gan-Ganowicza niedopuszczalne, reagował na nie alergicznie. W końcu zobaczył na własne oczy kilka wojen i był poważnym człowiekiem. Zresztą swoją tułaczkę przypłacił głuchotą. Przestał słyszeć na jedno ucho po niekontrolowanej eksplozji podczas ćwiczeń wojskowych u Amerykanów. Swoje zrobiła i zadyma w Kongo, kiedy jeden z jego podwładnych wystrzelił z archaicznej strzelby tuż obok twarzy polskiego najemnika. Wrócił jednak do kraju w jednym kawałku i nie przeszedł na emeryturę.

Miał już 64 lata na karku, gdy na stałe osiadł w Polsce. Blisko mu było do Ligi Republikańskiej Mariusza Kamińskiego - za czasu pierwszych rządów PiS szefa CBA, a dziś ministra koordynatora ds. służb specjalnych w ekipie Beaty Szydło. To działacze konspiracyjnego Tajnego Zarządu NZS na Uniwersytecie Warszawskim zachwycili się Rafałem Gan-Ganowiczem. Najemnikiem i zaciekłym antykomunistą, który nigdy nie służył pod czerwonym sztandarem. Stał się żywą ikoną. Być może dlatego autor głośnych wspomnień „Kondotierzy”, a do tego główny bohater filmu „Pistolet do wynajęcia” Piotra Zarębskiego z 1996 r., zyskał dużą popularność i pozostał aktywny niemal do końca życia.

Nienawiść za krzywdy

Rafał Gan-Ganowicz miał zaledwie siedem lat, gdy musiał stanąć twarzą w twarz ze śmiercią matki. Nie oszczędzili jej Niemcy podczas kampanii wrześniowej 1939 r. Pięć lat później chłopak z podwarszawskiego Wawra stracił też ojca, który zginął w czasie powstania warszawskiego. Biedaczysko szybko przekonał się, że Sowieci i komunistyczna bezpieka wcale nie są lepsi od hitlerowskich oprawców. Jedno zajście miało zaważyć na poglądach, które zdeterminowały całe życie przyszłego kondotiera.

Bezpieka czyhała na działaczy Armii Krajowej na każdym kroku. Amnestia dla żołnierzy podziemia niepodległościowego z 2 sierpnia 1945 r. i kolejne próby namierzenia akowców wielokrotnie kończyły się ludzkimi tragediami. Rafał Gan-Ganowicz odczuł to na własnej skórze. Miał starszego kolegę, który stracił w powstaniu nogę. Łatwowierny żołnierz Armii Krajowej poszedł do ubeków i Sowietów, żeby się ujawnić. Liczył na stypendium, chciał się uczyć. Komunistyczni oprawcy zrzucili kalekę ze schodów. To właśnie historia z bezwzględnym potraktowaniem polskiego bohatera miała odcisnąć piętno na osieroconym Gan-Ganowiczu. Jeszcze jako dzieciak zapisał się nawet do jednej z organizacji patriotycznych i malował antykomunistyczne napisy w zburzonej Warszawie. Potem wzięli się za niego stalinowcy.

„»Rafał, organizacja wpadła, szukają cię«. Te kilka słów rzuconych śpiesznie przez kolegę w sobotę 24 czerwca 1950 r. spowodowało największy przełom w moim życiu. Czasy były stalinowskie. Prześladowano już nawet nie tylko za czyny, ale i za słowa. Starano się zabić myśli. Garstka młodzieży walcząca o źdźbło prawdy przy pomocy ulotek i napisów na murach zrujnowanej jeszcze Warszawy ryzykowała więcej niż życie. Tortury były na porządku dziennym. Bałem się. Od tego momentu byłem zwierzyną łowną. Zapanować nad zdenerwowaniem i strachem było trudno. Powoli jednak ochłonąłem. Trzeba było działać. Do mieszkania wrócić nie mogłem - a tam miałem pieniądze i... broń” - pisze Gan-Ganowicz w swoich wspomnieniach „Kondotierzy”. A to dopiero początek akcji godnej jednego ze scenariuszy sprzedawanych w Hollywood.

Sprytny młodzian poprosił o pomoc znajomka - 12-latka, „warszawskiego ulicznika”, który wyniósł z jego lokum niezbędne fanty. Jeszcze tego samego dnia nasz bohater znalazł się na dworcu z waltherem P38 oraz sporą kwotą pieniędzy. Przypadek zdecydował, że wlazł między metalowe poprzeczki podwozia a podłogę wagonu i w takich warunkach - nie bez incydentów - dojechał aż do Berlina. Na jego szczęście do zachodniej, amerykańskiej części miasta. Właśnie tak rozpoczęła się wieloletnia antykomunistyczna krucjata Rafała Gan-Ganowicza.

Chciał być jak cichociemny

Osamotniony 18-latek nie miał w stolicy Niemiec ani przyjaciół, ani znajomych. Tym bardziej rodziny. Marzył o powrocie do ojczyzny, wyrównaniu rachunków za krzywdy wyrządzone Polakom przez Sowietów. Zaciągnął się do Polskich Kompanii Wartowniczych, które formowali akurat Amerykanie. Nie czuł się tam jednak najlepiej - marazm i bezczynność zadecydowały o tym, że przeniósł się do Francji. Tu Gan-Ganowicz zdał maturę i ukończył szkołę oficerską opłacaną z funduszy NATO. Nominację na podporucznika odbierał z rąk samego gen. Władysława Andersa! Po latach, w rozmowach przed kamerami „Pistoletu do wynajęcia”, ujawnił, że przeszedł tajne szkolenie spadochroniarskie dla nowej generacji cichociemnych. Formacji, która miała zostać użyta w razie wybuchu III wojny światowej.

Los rzucił Rafała Gan-Ganowicza aż do Afryki. Wyznawał zasadę, że skoro nie można walczyć z komunizmem na Starym Kontynencie, warto zrobić to gdzie indziej. Gdziekolwiek. W czerwcu 1965 r. padło akurat na rebelię w Kongu.

„Z komunizmem walczyć można i trzeba wszędzie tam, gdzie ten rak zagraża jakiemuś społeczeństwu. Na międzynarodówkę komunistyczną odpowiedzieć międzynarodówką antykomunistyczną. Walczyć, a nie kibicować”

- pisał o tych czasach Gan-Ganowicz. O tym, jak gorliwie trzymał się swoich zasad, świadczy to, że pojawił się w Kongu już trzy dni po podpisaniu kontraktu we Francji z premierem Mojżeszem Czombe z Katangi.

„Moja pierwsza bitwa skończyła się zwycięstwem jako żołnierza. Ale była dowodem mojej klęski jako dowódcy. Z dwunastu podkomendnych białych ochotników [najemników - red.] ani jeden nie wziął w niej udziału. Moje wojsko piło w mieście... Kompletne lekceważenie moich rozkazów...”

- pisał rozgoryczony Gan-Ganowicz o pierwszej obronie Stanleyville.

Tego dnia podporządkowali się mu wyłącznie czarnoskórzy Katangijczycy. Z czasem Polak zaczął zyskiwać szacunek także w szeregach psów wojny. Tak czy owak, afrykańska rebelia inspirowana przez Związek Radziecki i Chińską Republikę Ludową miała dla niego potrwać zaledwie kilka miesięcy. Choć podczas wojny poznał wielu słynnych polskich najemników, m.in. legendarnego Kazimierza Topora-Staszaka czy Stanisława Krasickiego, po puczu gen. Mobutu Sese Seko przygoda z Kongiem stała się tylko jednym z wielu epizodów. Gan-Ganowicz wrócił do Francji.

„Ciężko było wrócić pomiędzy zwykłych zjadaczy chleba, do których żywiłem podświadomie pewną pogardę i głębokie lekceważenie dla ich codziennych, ludzkich problemów. Lepiej było jeden dzień przeżyć jak lew niż całe życie jak zając - myślałem. I nie chciałem zgodzić się na pożegnanie z bronią. Od kilku miesięcy rosła we mnie tęsknota” - wspomni później jeden z najsłynniejszych polskich kondotierów. Niespokojna dusza sprawiła, że już w 1967 r. ponownie siedział w samolocie wylatującym z Paryża.

Polak kontra Armia Czerwona

Prawda jest taka, że Gan-Ganowicz wrócił do ojczyzny głównie za sprawą filmu „Pistolet do wynajęcia”. Spotykał się wtedy z młodzieżą, jeździł po kraju, dzielił się doświadczeniem. W tym okresie trafił na Ligę Republikańską, która odkryła go na nowo. Początkowo zamieszkał w podwarszawskim Józefowie u rodziny państwa Sikorów, później znalazł dla siebie jednoosobowe mieszkanie w Falenicy. Tuż przed śmiercią trafił do Lublina, zmarł na raka płuca. Przyjaciele wspominają, że palił jak smok. Uwielbiał francuskie camele light. Co wieczór precyzyjnie odmierzał sobie też szklaneczkę whisky.

Rafał Gan-Ganowicz był wielkim zwolennikiem obrony terytorialnej, chyba pierwszym w Polsce. Wzorem była dla niego organizacja Szwajcarii. Uważał, że każdy Polak powinien umieć posługiwać się bronią, a najlepiej, jeśli zrobi to na własnym terenie. To jego konik

- wspomina Sikora, obecnie właściciel agencji detektywistycznej Ćma. Wygląda więc na to, że już w 1996 r. Gan-Ganowicz był prekursorem obrony terytorialnej, jak później Antoni Macierewicz, obecny szef MON, czy Romuald Szeremietiew, były minister obrony narodowej. Nie oznacza to jednak, że zawsze podchodził do życia na poważnie. Ba, zdarzało mu się rubasznie zażartować!

„Dwie siostry, obie miały wyjść za mąż, a potem pochwalić się tym, której jest lepiej. Jeden z kandydatów był wysokim rangą oficerem, starszym w stopniu pułkownika. Drugi to młody porucznik. Panie umówiły się, że po nocy poślubnej każda powie tyle razy dzień dobry, ile razy udało jej się osiągnąć rozkosz. Pierwsza, która wychodzi od młodego porucznika, wita zgromadzonych rozpromieniona: - Dzień dobry, tato, dzień dobry, mamo, dzień dobry, dzień dobry! - szczebiocze. Następnie publika czeka na drugą z sióstr. Dziewczyna schodzi, patrzy na zgromadzonych i rzuca wycieńczona: - Szczęść Boże!”.

Dowcipy to niejedyne, z czego zapamiętali go jego znajomi i przyjaciele. Bo Rafał Gan-Ganowicz prawie nie używał kierunkowskazów w swoim starym peugeocie, którego kupił we Francji. Pytany o to, dlaczego bagatelizuje przepisy drogowe, odpowiadał, że „przeżył już dwie wojny”.

Trochę strach było z nim jeździć

- śmieje się Szymon Sikora.

Rafał Gan-Ganowicz odszedł w piątek 22 listopada 2002 r. w Lublinie. Choć zmarł na raka płuca, przyjaciele wspominają, że guz rozwijał się także w jego głowie. Kiedy kondotier umierał, u sterów był akurat rząd postkomunistów z Sojuszu Lewicy Demokratycznej i ich koalicjanci z Unii Pracy. O rozgłosie towarzyszącym śmierci bohatera nie było więc mowy. Media milczały jak jeden mąż, niekiedy pojawiały się krótkie notki. Pogrzeb odbył się cztery dni później, na cmentarzu w dzielnicy Kalinowszczyzna. Liturgię odprawiono w kościele św. Agnieszki. O tamtych chwilach można poczytać we wspomnieniach publikowanych przez Solidarność Walczącą.

- Widzieliśmy się z Rafałem na zjeździe w czerwcu. Już wtedy chorował, choć nic o tym nie wiedziałam. Praktycznie cały czas upłynął nam na rozmowach. Nawet nie poszliśmy na te oficjalne przemówienia, tylko dyskutowaliśmy o Polsce. Był bardzo zadowolony z pobytu w Lublinie. Mówił, że znalazł tu fantastyczną młodzież, z którą dużo pracował - wspominała Jadwiga Chmielowska tuż po pogrzebie. - Cały czas widzę go w tym parku pod Wrocławiem, gdy przy kuflu piwa dyskutowaliśmy o naszych udanych zmaganiach z Sowietami. Mimo choroby do ostatnich chwil był bardzo czynny.

Niestety, jego książka o oddziałach wartowniczych nigdy nie miała zobaczyć światła dziennego. Przed śmiercią sporządził notatki. Miał je wykorzystać w publikacji, nad którą pracował...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia